Osobiście
nie przepadam za stylem Doroty Masłowskiej i tematyką, jaką porusza w swoich
utworach. Muszę jednak przyznać, że w Wojnie
Polsko Ruskiej, czy Pawiu Królowej odnajdywałam
pewną prawdę o współczesnym świecie, dzisiejszych ludziach i powszechnej
hipokryzji, bo Masłowska zawsze miała talent do odkrywania i demaskowania
fałszu.
W
jej powieści Kochanie zabiłam
nasze koty ten talent jakoś się zagubił. Także sposób opisu świata – zwykle
ostry jak brzytwa, bardzo cyniczny i mocno groteskowy, jakby złagodniał, a sama
przedstawiona w powieści historia okazała się zupełnie nieporywająca. Być może
konkluzje i spostrzeżenia Masłowskiej po prostu przestały mnie szokować, a może
nawiązania do kolorowych pisemek, telewizji śniadaniowych i porad rodem z Seksu w Wielkim Mieście nie były już tak
uderzające jak wcześniejsze, bardziej „własne” spostrzeżenia pisarki?
Kochanie zabiłam nasze koty
była książką długo przeze mnie oczekiwaną i przyznam szczerze, że spodziewałam
się po niej czegoś więcej, niż dostałam. Najwyraźniej w całkiem udanym Pawiu Królowej, który także w dużej
mierze skupiał się na przestrzeni wielkiego miasta i zagubieniu jego
mieszkańców, Masłowska wyczerpała wszystkie dobre pomysły. W Kotach próbuje w prawdzie powtórzyć
pewne wrażenia z Pawia i nawiązuje w
sytuacjach do wcześniej udanych zabiegów ( na przykład znów widzimy bohaterów,
którzy posiłkują się we wszystkim gazetowymi nowinkami i zamiast żyć po swojemu
dają się sterować mediom). Stosuje jednak zbyt wiele schematów i wpada w
pułapkę powtórek. Bez końca mieli tematykę mody i pisemek kolorowych. Jest to w
prawdzie ciekawy punkt widzenia, książka demaskuje, bowiem, to jak życie
bohaterów zaczyna przypominać marną podróbkę telewizyjnych programów i jak
powoli staje się medialnym bełkotem, ale po kilku stronach takich wizji, przestało
mnie to zupełnie uderzać i ciekawić. Być może brak zainteresowania wynika z
mojej zbyt dużej samoświadomości i świadomości głupoty dzisiejszych mediów, a
może jestem za mało zakorzeniona w tym świecie i za mało interesują mnie kolorowe
pisemka, by pojąć żarty związane z markami i skarpetami z wizerunkiem
skrzyżowanych rakiet do tenisa promowanymi przez całkiem mi nieznaną Vivienne
Westwood.
Miejscem
akcji nie jest tym razem mroczna, umierająca i gnijąca współczesna Warszawy
(jak w Pawiu Królowej), a duże
amerykańskie miasto − prawdopodobnie Nowy Jork. Miasto to jest jednak w dużej mierze miastem
stereotypowym, kalką wielu różnych znanych z literatury, czy seriali miast. Nie
wyróżnia się niczym specjalnym, poza poczuciem stłamszenia i destrukcyjnym
wpływem na swoich mieszkańców. Brakuje w jego literackim obrazie punktów
odniesień, jakiegoś swoistego klimatu miasta. O ile Warszawę Masłowska
opisywała dość trafnie, celnie uderzając w czułe punkty, obnażając to, co nie
zawsze jest widoczne i podkreślając rozpad jakichkolwiek więzi, w opisie
„Nowego Jorku” skupiła się zanadto na schematach znanych z seriali. Nie widać
tu trafnych ocen prawdziwego amerykańskiego miasta. To, co dostajemy to marna
podróbka i atrapa amerykańskości.
Być
może o to właśnie Masłowskiej chodziło – wyśmianie wizji, jakie roi sobie o Nowym
Jorku czy innym Los Angeles przeciętny Polak, który nigdy nie wyściubił nosa z
poza swojego podwórka. Jest to jednak za mało by wczuć się w klimat miasta.
Amerykańska
metropolia jednocześnie za bardzo przypomina Warszawę z Pawia Królowej i nie przypomina jej wcale. Nie posiada „tego
czegoś”, co trafnie zdiagnozowana Warszawa posiadała. „Nowy Jork” jest w stanie
zaoferować „jedynie gromniczny huk miasta z oddali i ten smród, który koniec
końców da się polubić: mieszanina śmieci, świeżo pieczonych muffinów,
najdroższych perfum, ludzkiej kalki i żelastwa z bebechów metra”.
Co
gorsze, bohaterowie też są o wiele mniej barwni i złożeni niż bohaterowie
wcześniejszych powieści Masłowskiej. W poprzedniej książce pisarka szydziła ze
świata show biznesu i celebrytów, świata barwnego, pełnego stereotypów, świata,
do którego pasował jej demaskatorski ton. W Kochanie
zabiłam nasze koty mamy do czynienia ze „zwyczajnymi” bohaterkami – Farah i
Joanne, męczącymi się z codziennym życiem, Twitterem, Facebookiem i magazynem
„Yogalife”, wplątanymi w codzienne
nieporozumienia i sztucznie wygenerowane przez media potrzeby, pragnącymi
lepszego życia, lecz nieuchronnie dążącymi w przeciwnym kierunku.
Ich
spojrzenie na życie nie jest zbyt odkrywcze, a sfera marzeń i planów obraca się
tylko i wyłącznie wokół jednego − skrytych marzeń o znalezieniu doskonałego mężczyzny,
ideału miłości, spełnieniu w seksualności i pozbyciu się dręczącej samotności:
"Kochasz
się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i
będziecie tak zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku
miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego
istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty
leżysz i patrzysz na zwały cellulitu, które niegdyś były twoimi udami”.
Założenia
o zbędności mężczyzn, niechęci do ich skarpet i „chrobotu drapania się po
jajkach w bezsenne noce” okazują się tak naprawdę przykrywką dla wielkiej
kobiecej samotności.
W
książce pojawia się również sama pisarka. Jej postać w stanie niemocy twórczej wprowadza
się do mieszkania tuż obok jednej z głównych bohaterek. Jak w poprzednich
powieściach wypowiada się na temat swojego ukończonego dzieła i przyznaje, że
powieść powstawała w bólu i wyraża „bezustanne zadziwienie kondycją duchową
nowego człowieka”.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Dziękuję za pozostawienie komentarza. Twoje zdanie bardzo się dla mnie liczy, nawet jeśli różni się od mojego.