psychopaci, popkultura i ciastka

GARŚĆ OPINII O AVENGERS: AGE OF ULTRON

"ALIVE IN TUCSON" - O SERIALU THE LAST MAN ON EARTH

DETEKTYW AMSTERDAM VS. FOREVER

"GODZINA NIC" - DOKTOROWE OPOWIADANIE GAIMANA

piątek, 29 maja 2015



Chcecie zobaczyć rozkrajanie zmutowanych żab i przerabianie ich na "mechanizmy"? Lub ludzi podłączających się "pępowinami" do wymionopodobnych żywych padów? A może chcielibyście poznać popapranych bohaterów, których intencje są od początku niejasne, a przy okazji przeżyć jakby-incepcyjną przygodę? Jeśli tak, to eXistenZ  jest dla Was!

Ja zachwyciłam się nim bez pamięci! To jeden z tych filmów, które ryją banię zdecydowanie zbyt mocno, a jednocześnie nie są pozbawione sensu i prowadzą do całkiem sensownej refleksji nad światem, ludzkim umysłem i zagrożeniami przyszłości. Jednocześnie to produkcja ze złożoną, wielowymiarową akcją oraz światowej sławy obsadą. Przyciąga choćby takimi znanymi nazwiskami jak: Willem Dafoe, Jude Law, Ian Holm czy Christopher Eccleston. 




Historia mieszająca w głowie


Nie chcę na wstępie zdradzić zbyt wiele, bo nie ma sensu psuć Wam zabawy. Plusem filmu jest przede wszystkim niebanalnie i oryginalnie opowiedziana historia, dlatego poważnym błędem z mojej strony byłoby streszczanie jej w jakikolwiek obszerniejszy sposób. Powiem tylko, że cała przygoda rozpoczyna się jakby wprowadzeniem, dzięki któremu dość szybko połapiecie z czym właściwie macie do czynienia (wprawdzie potem możecie doznać małego zawirowania, ale film w sumie znakomicie tłumaczy sam siebie). 

(UWAGA małe SPOILERY)

Głównych bohaterów poznacie podczas prezentacji, a właściwie ekskluzywnych testów, nowej gry o nazwie eXistenZ, której kreatorką jest niejaka Allegra Geller. To ona jest kluczową postacią opowieści, ale nie koniecznie osobą, z którą my, jako widzowie, możemy się utożsamić. Allegra może Wam się wydać dość enigmatyczna i wycofana. Miejscami zachowuje się, trochę jakby była na ostrych dragach lub miała jakieś zaburzenia... socjopatyczne. Zdecydowanie szybciej przywiążecie się do "zwyczajnego" i nieco nerwowego Teda Pikula, którego losy zostaną związane z losami Allegry i który stanie przed niespodziewanym i trudnym zadaniem podążania za nią zarówno w grze jak i ... w rzeczywistości. 




Sama konstrukcja filmu jest szkatułkowa, poszczególne rzeczywistości i historie następują po sobie w sposób logiczny. I choć przenikają się ich sensy i motywy, to dość łatwo idzie zrozumieć, co jest czym i gdzie właściwie jesteśmy. Owszem miejscami możecie mieć lekki mindfuck, ale jeśli widzieliście już Incepcję, to raczej złożoność konstrukcji fabuły nie wywrze na Was jakiegoś drastycznego wrażenia.

Film ma wprawdzie to do siebie, że zdarza mu się przedstawiać zjawiska, sprzęty i różne dziwactwa bez wyjaśniania od razu czym one właściwie są. Trochę na zasadzie "szok, a potem krok", najpierw daje nam jakiś koncept lub przedmiot, który wywołuje zdziwienie, potem nas z nim oswaja, aż wreszcie w pewnym momencie tłumaczy co i jak oraz pogłębia lub ponownie wykorzystuje dany motyw. 

To ciekawy zabieg, bo możemy sami przeanalizować obce nam elementy tego szalonego świata i spróbować rozszyfrować ich zastosowanie czy cel,  a dopiero później zapoznać się z prawdą o nich i ich konkretną funkcją. 


 Cudowne paskudztwa!


Film prezentuje dość specyficzną dziwaczność. Znajdziecie w nim wiele zarazem obrzydliwie odpychających i niesamowicie przyciągających kreatywnością konceptów. Masa rzeczy wywoła w Was skrajne zniesmaczenie, ale w ostatecznym rozrachunku będziecie chcieli więcej (no chyba, że macie słabe żołądki). 

Wiecie, to trochę takie uczucie jak wtedy, gdy widzicie rozjechane zwierzę na poboczu, albo obrzydliwą brodawkę na czyjejś twarzy i mimo że totalnie was odrzuca, nie możecie przestać na to cholerstwo patrzeć. 



Wiele rzeczy w eXistenZ jest przerysowanych. Krew jest bardziej czerwona i zdarza jej się tryskać fontannami. Pady i łącza są wstrętnie organiczne, a kościane przedmioty wyglądają jak coś, co mogłoby być częścią Obcego. Dodatkowo wiele rzeczy wyda się Wam mieć wydźwięk niepokojąco seksualny (zarówno wprost, jak i nie wprost). Pępowinowe kable, otwory łączące je z ludźmi, czy te nieco "sutkowe" wyrostki na padach  wzbudzają dziwne poczucie niepokoju i jakiś taki chory rodzaj podniecenia, do którego zapewne nie przyznacie się współoglądającym.

Film świetnie i konsekwentnie buduje swój klimat. A jeśli lubicie odrażające klimaty, to z pewnością zakochacie się w "fabryce" i operacjach na otwartym padzie.

Gra aktorska

Ktoś kto robił castingi do tego filmu przeszedł samego siebie. Zarówno charakterystyczni aktorzy, tacy jak Willem Dafoe i Christopher Eccleston, jak i Ci mniej rozpoznawalni  - Jennifer Jason Leigh - radzą sobie świetnie i są wiarygodni w swoich rolach. Wprawdzie z odtwórczynią głównej roli przez jakiś czas miałam problem, ale wynikał on chyba raczej nie z kiepskiej gry aktorskiej Jennifer Leight, a z niejasnego i niezrozumiałego dla mnie zachowania samej Allegry Geller. 



Nie jestem wielką fanką Jude'a Lawa, ale doceniam jego kreację Teda Pikula. Zdecydowanie miał  się chłopak w czym  wykazać i dawał radę z emocjami tak skrajnymi, jak roztrzęsienie i zimna krew, normalność-łagodność i psychopatyczność, obrzydzenie i fascynacja oraz wszelakie mieszanki powyższych.

Wszystkie postacie były charakterystyczne, większość zapamiętywalna i nawet jeśli nie miały największej roli w opowiadanej historii, to odciskały na niej swoje piętno. Uwielbiam chińskiego kelnera i doktorków "nie weterynarzy". Uwielbiam Leviego i Gusa, mimo że na ekranie byli tylko przez chwilę. 

Generalnie nie ma w tym filmie postaci, która nie wywołałaby we mnie JAKIEJŚ emocji. I to powinna być dla Was najlepsza recenzja.



  Ostateczna refleksja...

.. będzie krótka - ten film jest dziwaczny, ale dziwaczny w sposób pozytywny i oryginalny. Horrendalne i obrzydliwe rzeczy mieszają się tu z całkiem mądrą końcową konkluzją. 

Z wierzchu taka potrawka ze skrajności może się wydawać wstrętna i mało zjadliwa - ale wierzcie mi, jak już zaczniecie, coś będzie Wam nakazywać brnąć dalej. 

Mam taką specyficzną formę oceny - jeśli po skończonym seansie odczuwam to specyficzne poczucie niepokoju, jakby ktoś stał nade mną, wgapiał mi się w kark i dmuchał na niego lodowatym oddechem, to wiem, że to był dobry film. I eXistenZ to był dobry film. 


wtorek, 19 maja 2015



Świat obiegła informacja, że Moffat nigdzie się nie wybiera i prawdopodobnie podpisał już kontrakt na produkcję scenariusza do 10 serii Doktora Who (planowanej na 2016 rok). Na reakcje fanów "szaleńca w niebieskiej budce"  nie trzeba było długo czekać. W sieci pojawiły się pytania - czy serialowi wyjdzie to na dobre? Czy aby Moffat się już nie skończył? Czy nie lepiej poszukać świeżej krwi? I czy obecny showrunner w ogóle ma jeszcze jakieś pomysły? Postanowiłam trochę pogrzebać patykiem w mrowisku tych pytań i podzielić się z Wami moją opinią co do kolejnej serii DW z największym trollem BBC.


Zacznijmy od tego, że rzeczony wywiad, który ma potwierdzać udział Stevena Moffata w produkcji serii 10 możecie przeczytać tutaj, czyli na Gallifrey.pl. Tam też ukazał się news, dzięki któremu wiem o całym zamieszaniu i tam Was odsyłam, jeśli o całej sprawie jeszcze nic nie słyszeliście.

A jeżeli podobnie jak ja śledzicie nowinki whoviańskiego świata i wiadomość o 10 serii przemknęła Wam przed oczami, to pewnie macie już wyrobione zdanie na ten temat. Nie znam chyba nikogo, kto obok Moffata przechodziłby obojętnie, więc spodziewam się, że Wasze reakcje są równie emocjonalnie, co moja. Być może też zadajecie sobie w duchu pytanie:

Czy nadal kocham Moffata?


Moffat od początku swojej showrunnerskiej kariery jest postacią kontrowersyjną i wielu widzom ery RTD jego styl pisania nie przypadł do gustu, ja jednak od razu pokochałam jego zawiłe fabuły, nagłe zwroty akcji i paradoksalne pomysły. Mówcie co chcecie, ale jego koncepty sprawdzały się świetnie w seriach z Jedenastym Doktorem, były jak powiew świeżości, nadały serialowi nowy kierunek i sprawiły, że szybko stał się bardziej rozpoznawalny w świecie.

Niestety seria 8 diametralnie zmieniła moje zdanie o panie Moffacie. Była nierówna i przypominała miotanie się między tym co stare, a próbą pójścia naprzód i robienia czegoś nowego. Scenariusze dla Dwunastego były jak odgrzewany kotlet z poprzedniego obiadu, tyle, że z trochę innym przybraniem, żeby nas nabrać, że jednak oglądamy coś nowego.



Na pewno zauważyliście powtarzające się motywy. Podobieństwo odcinka Into the Dalek zarówno do epizodu Dalek jak i Journey to the Center of the TARDIS, oparcie potworów z Time Heist i Deep Breath o podobny pomysł do tego, co widzieliśmy już w Blink. Nawet mumia w Orient Ekspresie wspominana była już przez Jedenastego. Dodatkowo fabuły miały niemal ten sam schemat, co zawsze. Dostaliśmy też sporo umierania i powracania do życia (ulubiona zagrywka Moffa, którą lubię nazywać syndromem Rory'ego). Sam Dwunasty zbyt często mówił sentencjami, a nawet przejmował odrobinę zachowań Jedenastego lub niemal powtarzał jego kwestie (najbardziej wyraziste jest to chyba w Time Heist).

To kieruje mnie do kolejnego pytania:

Czy Moffat ma nam jeszcze  coś oryginalnego do pokazania? 


A może zamierza na ogranych motywach pociągnąć jeszcze dwie najbliższe serie? Niestety jak na razie się tego nie dowiemy. Musimy poczekać co najmniej do premiery kolejnego sezonu. Możemy jednak przypuszczać, że dobry odbiór DW w Stanach i pozytywne opinie tamtejszych krytyków (którzy zdaje się widzieli tylko jedną serię...) nie skłonią go do wielkich przemyśleń. Pozostaje mieć nadzieję, że sam skoczy po rozum do głowy i obierze inną ścieżkę niż dotychczas, bo jak na razie jest na dobrej drodze do znudzenia większości stałych oglądaczy Doktora.



Serialowi przydałoby się nowe, świeże podejście. Dwunasty Doktor kształtował się w mojej opinii dość opornie, a Clara ciągle pozostaje postacią o nieokreślonym charakterze, prowadzoną niekonsekwentnie. Dosyć mam już tez oglądania powrotów zmarłych postaci. Moff nauczył nas, że nikt nie ginie naprawdę, a nawet jeśli, to kolejne odcinki i tak będą nam o nim przypominać. Danny umarł, ale przewijał się przez odcinek świąteczny i obawiam się, że scenarzyści będą szukać jakiej szerokiej furtki powrotnej dla niego. Wiemy też o prawdopodobnym powrocie Osgood i Missy. Trochę dużo tych wskrzeszeń jak na jeden sezon. 

A zatem:

Czy Moff powinien odejść?

Tu nie podam Wam konkretniej odpowiedzi. Mam do niego obecnie dość ambiwalentny stosunek. Facet ma łeb na karku i jeśli odpowiednio go używa, to potrafi stworzyć rzeczy wybitne. Niestety w temacie Doktora chyba się już trochę zmęczył i brakuje mu inspiracji. Błądzi po omacku i próbuje starych dobrych sztuczek. Niestety scenarzysta, trochę jak cyrkowiec, nie może ciągle pokazywać tego samego. 

(Oto co obiekt dyskusji odpowiada na powyższe pytanie :P)

Więc co? Może jednak zastąpić Moffa kimś innym? Mhm... Niestety nie widzę w tej chwili żadnych poważnych kandydatów na przejęcie jego stanowiska. Oczywiście chętnie widziałabym Gaimana jako głównego showrunnera (jak większość Whovian), ale to raczej nie nastąpi. Oczywiście jacyś chętni by się pewnie znaleźli, tylko jacy? Tak czy siak, ja jestem na nich gotowa i nie będę się wzdrygać na zmiany. W końcu to one są motorem napędowym DW i to one sprawiają, że tak ten serial kochamy. 

Wiem, że wielu widzów wyznaje zasadę "lepszy znany wróg, na własnej piersi wyhodowany, niż nowy, nieprzewidywalny i nieznany", ale wiecie co - to straszna bzdura. Showrunner nie powinien być przecież wrogiem widza. Powinien iść z nim ramię w ramię, a przynajmniej starać się sprawiać takie wrażenie. Zawsze lepszy jest nawet nie do końca udany krok do przodu, niż kolejnych kilka do tyłu.


A Wy co myslicie? Czy seria 9 będzie tak przewidywalnie moffatowa jak wszyscy mówią? Czy może jednak nadal pokładacie nadzieje w kreatywności obecnego showrunnera?

poniedziałek, 18 maja 2015


Dwa seriale, nieśmiertelny bohater, zagadki kryminalne, współczesność wielkiego miasta z historią w tle i ten sam smutny koniec - zaprzestanie kontynuowania po pierwszym sezonie. Dlaczego Detektyw Amsterdam (tytuł oryginalny: New Amsterdam) i Forever skończyły marnie? Czy to przez swoje podobieństwa do Amsterdama Forever podzielił jego smutny los? Przyjrzymy się dziś im obu i spróbujemy odpowiedzieć nie tylko na powyższe pytania, ale przede wszystkim na to najistotniejsze - który z seriali jest lepszy?

To jak? Zawodnicy gotowi? Widownia szaleje? W takim razie miecze w dłoń i do boju! I nie musicie się martwić, jeśli któregoś z seriali jeszcze nie widzieliście - tekst pozbawiony jest kluczowych dla akcji spoilerów. Staram się nikomu nie popsuć zabawy. 

(Tak, wiem, że to nie ten serial, po prostu nie mogłam się powstrzymać ^^)

Runda I: Fabuła


Mamy do czynienia z dwoma serialami proceduralnymi o temacie kryminalnym, o czym, mam wrażenie, w kontekście romantycznego Amsterdama często się zapomina. Oba seriale skupiają się na tragizmie nieśmiertelności i "poszukiwaniu" śmierci przez głównego bohatera. Forever jednak znacznie bardziej rozbudowuje kryminalny aspekt opowieści, podczas gdy Detektyw Amsterdam to raczej historia miłosna, podejmująca przy okazji również tematy społeczne i historyczne. Oba podejścia do fabuły są słuszne, pytanie - który serial opowiada nam swoją historię ciekawiej, spójniej i lepiej?


Na fabułę Detektywa Amsterdama, wyprodukowanego w 2008 roku przez Fox, składa się zaledwie osiem odcinków, za to stworzone przez ABC Forever to opowieść złożona aż z dwudziestu dwóch epizodów. Teoretycznie więc historia opowiadana przez scenarzystów Amsterdama powinna oglądać się lepiej i szybciej, bez zbędnych dłużyzn. W końcu fabuła nie miała zbyt dużo czasu, by się rozwlec, prawda? O dziwo, tak nie do końca jest i w pewnym momencie zwalniające tempo serialu zaczyna naprawdę męczyć. Po dobrych wstępnych odcinkach fabuła Amsterdama ślimaczy się i wałkuje ciągle ten sam temat. Serial przestaje zaskakiwać, co w zrozumiały sposób powoduje zniechęcenie u widza.

Inaczej jest w przypadku Forever, gdzie historia rozwija się w prawdzie wolniej (mamy większą ilość odcinków fillerów), ale gdy już dochodzi do punktów kulminacyjnych bardzo dobrze trzyma napięcie. Amsterdam niestety skupia się zbyt mocno na wątku romansowym, przez co cierpią inne aspekty historii. Dobrą stroną scenariusza Forever jest to, że próbuje on rozwijać warstwę kryminalno-zagadkową, ale nie kosztem reszty fabuły. Wciąż dostajemy bardzo ładnie prowadzony wątek relacji ojciec-syn, a postacie znane nam wyłącznie z komisariatu nabierają kolorów.

Dobrym ruchem scenarzystów Forever było pociągniecie tematu igrania ze śmiercią i  analizowania jej. Zagadka nieśmiertelności nie jest od początku wyjaśniona i to daje pole do wprowadzenia nowego wątku, który Amsterdamowi był raczej obcy. Dużym plusem Forever jest też postawienie głównego bohatera naprzeciw antagonisty, kryjącego się za tajemniczymi telefonami. Bardzo ładnie nadaje to ton serii i sprawia, że widz z niecierpliwością wyczekuje rozwiązania tego wątku. 


Wygląda na to, że mamy nokaut? A no nie... Opadające napięcie w Amsterdamie, nie zmienia faktu, że - jeśli chodzi o  klimat i prowadzenie fabuły - serial ten jest w moich oczach produkcją dużo bardziej ujmującą i znacznie konsekwentniejszą w tonie niż Forever. Serial Detektyw Amsterdam od początku wie czym jest i prowadzi nas przez losy bohatera, nie zbaczając ze swoich założeń. To, że ton obrany przez scenarzystów prowadzi w znacznej mierze do opadu emocji i lekkiego znużenia to prawda, ale zachowana jest przynajmniej konsekwencja i oryginalność historii. Oczywiście smuci mnie zbyt szybkie rozwiązanie wątku miłosnego Johna z panią doktor. Daje to jednak pierwszej (i jedynej) serii Amsterdama pewnego rodzaju klamrę zamykającą i w ostatecznym rozrachunku nie jest najgorszym wyjściem. 

Forever  bywa za to miejscami nieco za bardzo poszatkowany, jakby twórcy sami jeszcze nie do końca wiedzieli co chcą stworzyć. Mamy skupienie na akcji kryminalnej, ale i elementy społeczne i historyczne, które nie zawsze pasują do tonu opowieści. Czasem fabuła pędzi na złamanie karku, a czasem zwalnia i wręcz się ślamazarzy. Serial czerpie też ze zbyt wielu źródeł i nie jest aż tak oryginalny na tle obecnych produkcji telewizyjnych. Za bardzo upodabnia się w konwencji do dziesiątek innych proceduralni, jakie mamy teraz na rynku i to jest jego główna wada, bo w przeciwieństwie do Amsterdama fabularnie nie pokazuje nic nowego.


Muszę przyznać, że choć Detektyw Amsterdam  to produkcja dużo starsza niż Forever, to dużo mądrzej skupiająca się od początku do końca na swoim własnym pomyśle i konsekwentnie buduje klimat. W Forever tego najbardziej mi brakuje, czasem jak go oglądam mam jakby przebłyski innych seriali począwszy od Elementary, poprzez Mentalistę, aż do Bones (i samego Detektywa Amsterdama oczywiście).

Trudno mi więc wybrać jednogłośnego zwycięzcę pierwszej rundy, bo jak by na to nie patrzeć - Forever uczy się na błędach Amsterdama wprowadzając między innymi ciekawego antagonistę, czy nie skupiając się za nadto na historycznych i społecznych akcentach, które zwalniają akcję. Z drugiej strony nie wyróżnia się zupełnie na tle całej masy innych seriali, a wręcz je kopiuje.

Myślę, że tym razem mamy remis...



Runda II: Główny bohater i klątwa nieśmiertelności

John Amsterdam, grany przez Nikolaja Costera-Waldau, to bardzo przyjemny bohater. Uczuciowy i emocjonalny, ale za razem nieustępliwy i skłonny do ryzyka. Do tego nie bez wad - jest "kochliwy" i jest byłym alkoholikiem.Poznajemy go podczas codziennego dnia pracy dla wydziału zabójstw (gdzie nie wyróżnia się jakoś strasznie na tle innych detektywów) i szybko poznajemy jego wielką tajemnicę związaną z nieśmiertelnością. Sekretem stanu w jakim John się znalazł jest zaklęcie wypowiedziane, przez uratowaną przez niego Indiankę, które sprawiło, że nie może się zestarzeć ani umrzeć zanim nie znajdzie bratniej duszy. Brzmi romantycznie prawda? Długowieczność oczywiście okazuje się niezłym przekleństwem, a John próbuje sobie z nią radzić jak może, szukając swojej drugiej połówki na zmianę z wątpieniem, że kiedykolwiek ją znajdzie i rozpaczaniem po utracie kolejnych bliskich, których miał okazje przeżyć.



Scenarzyści Detektywa Amsterdama bardzo dobrze poradzili sobie z nakreśleniem głównej postaci, której zachowanie jest w pełni logiczne i wzbudzające sympatię. Do tego John nie jest ani trochę nadęty i nie pozuje na osobę ciekawszą i mądrzejszą niż każdy inny mieszkaniec Nowego Jorku. Całkiem nieźle stara się wtapiać w tło, co nie znaczy, że nie korzysta ze swej inteligencji i wieloletniego doświadczenia.

Doktor Henry Morgan, to zupełnie inna sprawa... Nakreślony przez scenarzystów Forever bohater zdaje się wręcz emanować innością - począwszy od akcentu, postawy, czy chodu, a skończywszy na przesiadywaniu wśród starych przedmiotów i manifestowaniu swojego innego podejścia do życia. Taki ktoś od razu zwróciłby uwagę na ulicy i nie zrozumcie mnie źle, nie krytykuję wcale tej mieszanki szalonego naukowca i Sherlocka Holmesa jaką go uczyniono, a raczej te napompowaną i sztuczną postawę jaką ma w wielu sytuacjach. To po prostu wygląda karykaturalnie i śmiesznie. Tak jakby urwał się z wcześniejszego wieku, a nie przez lata żył w rozwijającej się społeczności, która powinna go całkowicie wchłonąć i zasymilować. Nie jest w końcu postacią, która przeniosła się w czasie, nie żył też w totalnym osamotnieniu. Przez wszystkie lata powinien był się nauczyć obcego akcentu i nie wyróżniania w tłumie, szczególnie, że wcale nie chce by jego sekret wyszedł na jaw. Koleś strasznie przypomina mi Ichaboda Crane'a z serialu Sleepy Hollow i nie mówię tego w pozytywnym sensie.

Druga sprawa jaka wydaje mi się totalnie bez sensu w kreacji Henry'ego to klątwa. W Amsterdamie bohater po prostu wracał do życia/zdrowia i co najwyżej mógł się obudzić w kostnicy. W Forever mamy tę dziwną sytuację, że jego ciało po prostu znika i odradza się w najbliższym zbiorniku wodnym...



Nie do końca rozumiem pomysł jaki stoi za nieśmiertelnością Morgana i o ile w Detektywie Amsterdamie nieśmiertelność zupełnie nie gryzła mi się z realizmem świata, to w przypadku Forever po prostu mam czasem ochotę spytać: WTF?! i podrapać się po głowie. Bo niby jak uderzenie pioruna i wyrzucenie za burtę daje magiczne moce? Na czym to polega? Czy to już tak na zawsze? Czy kluczem jest woda, czy piorun? Nie wiem jak wy, ale ja czuję się trochę tak, jakbym oglądała ekranizację komiksu.


Scenarzyści po prostu poszli po najmniejszej linii oporu i zerżnęli najbardziej oklepany motyw zdobycia "magicznych mocy", zapewne licząc, że nikt nie będzie zadawał pytań. I o ile to, że sam Henry mało wie o klątwie i jej nie rozumie, pomysłem jest bardzo sensownym, to już sam przebieg wszystkiego był bardzo... lamerski.

Ostatecznie dużo szybciej i łatwiej przywiązałam się do Johna niż Henry'ego. Bo ten pierwszy wydawał mi się znacznie bardziej ludzki, mniej idealny i mniej wydumany. Punkt wędruje więc do Detektywa Amsterdama!



Runda III. Inne postacie 


Tu się streszczę, bo nie chcę wam zbytnio przybliżać fabuł obu serii. Postacie kobiece są raczej nudne zarówno w Forever, jak i Amsterdamie. Pani Doktor Sara Dillane (z Amsterdama) to najnudniejsza i najgorzej zagrana bohaterka, jaką można sobie wyobrazić. Nijaka aż do bólu zębów i zupełnie nieobchodząca widza. Do tego zadziwiająco marysuistyczna i drażniąca.  Nieco lepiej jest w przypadku detektyw Evy Marquez (z tego samego serialu), która mimo, że równie wyblakła aktorsko ma przynajmniej jakieś zalążki charakteru i choć czasami zdaje się, że istnieje tylko po to by dogryzać głównemu bohaterowi, to i tak ogląda się ją nie najgorzej. 

Podobnie można by powiedzieć o Detektyw Jo Martinez z Forever, która , czasem wykazuje się zadziornością i dzięki bogu nie istnieje tylko po to, by być drugą połówką głównego bohatera (powiedzmy). Ma też jakąś siłę sprawczą dla fabuły i oglądanie jej na długą metę nie jest aż tak bolesne. Trochę się też w serialu rozwija, co przyjęłam bardzo na plus.


Innymi postaciami, które łatwo będzie porównać są oczywiście Abe i Omar, którzy wydają się do siebie bardzo podobni. Nie będę tu analizować historii ich matek. Nie wiem czy jest  sens zagłębiać się też w analizę charakterów obu panów, bo obaj są wybitnym przykładem postaci wspierających, które mają wzbudzać sympatię, wydawać się życiowe i trzymać głównego bohatera w ryzach (i przy zdrowych zmysłach). Podzielę się jedynie moimi odczuciami co do zaprezentowania nam obu panów w serialu. W sumie o Omarze i Abie dowiadujemy się najwięcej z retrospekcji. W Detektywie Amsterdamie są one jednak znacznie lepiej poprowadzone, mniej pocięte i bardziej niespodziewane. To kim tak naprawdę jest dla Johna Omar nie jest rzucane nam przed oczy niedelikatnie i na odwal się, bo trzeba wprowadzić kolejnego bohatera, co zdarza się w przypadku Abe'a w Forever. 

Może jestem niesprawiedliwa, a może pokazanie tego wątku w Forever zwyczajnie straciło dla mnie na efektywności, bo... em... gdzieś już to widziałam? Omar wydaje mi się jednocześnie dużo bardziej barwną i pomocną postacią niż Abe, który miejscami istnieje tylko po to, by być miłym gościem przypominającym Henry'emu, że ma się taki wiek na jaki się czuje, a nie wygląda.  



W Forever pojawia się jednak postać, która swojego odpowiednika w Amsterdamie nie ma i jest to człowiek kryjący się za tajemniczymi telefonami (i przesyłkami). Osobiście uwielbiam ten koncept! Jest cudownie wymyślony i dodaje dużo smaczku do serialu. Sprawia, że przed bohaterem pojawiają się nowe dylematy. Głównie dzięki niemu punkty za postacie poboczne dostaje Forever.


Runda IV. Zagadki kryminalne


To będzie trudny wybór. O ile zagadki kryminalne w Detektywie Amsterdamie zestarzały się już dość znacznie, ale w 2008 stały na bardzo wysokim poziomie, to Forever prezentuje zrzyny z wielu innych proceduralni jakie już widzieliśmy. Na dodatek główny bohater ze swoją sherlockowatością rozwiązuje wszelkie problemy z niebywałą łatwością i nawet nie daje widzowi chwili na zastanowienie nad własną interpretacją, co to drażni. Sceny akcji w obu serialach są bardzo podobne i choć w wielu momentach w Detektywie Amsterdamie napięcie oparte jest w większym stopniu na emocjach bohaterów, a w Forever na samej akcji, to zaryzykuję stwierdzenie, że w obu przypadkach intrygi są dość podobne. W Forever finał prezentuje się jednak dużo bardziej sensacyjnie i wzbudza więcej emocji.

Jeśli miałby zdecydować wyłącznie na podstawie zakończenia pierwszej serii, który z seriali pozostawił mnie z większym niedosytem, to chyba jednak wybrałabym Forever. Co czyni go zwycięzcą dzisiejszego starcia.



Dlaczego Forever skasowano, skoro jednak jest lepszy od Amsterdama?

Na koniec refleksja, na którą próbowałam Was przygotować już na początku mego przydługiego wywodu. Paradoksalnie sądzę, że to nie przez podobieństwo do Amsterdama Forever straciło swoją szansę na długie goszczenie na naszych ekranach. Owszem twórcy Forever "zerżnęli" pomysł stacji Fox, ale dopracowali główne błędy tamtych scenarzystów. Wprowadzili ciekawy wątek antagonisty, odcięli motyw mdławego romansu i dołożyli więcej niewiadomych do tematu nieśmiertelności. Niestety w innych kwestiach przedobrzyli lub przegięli i tak dostaliśmy sporo elementów nie pasujących do logiki nakreślonego bardzo realistycznie świata. Kwiatki, takie jak cała sprawa klątwy, czy odradzania się w wodzie zdawały się zwyczajnie dziwne. Podobnie jak przerysowany główny bohater działały karykaturalnie na całą fabułę. Zabrakło też oryginalności w rysowaniu postaci pobocznych i konsekwencji w tym, czym właściwie ten serial chce być - nowym Sherlockiem Holmesem? kolejnym Bones? czy może odświeżonym Amsterdamem? Za dużo w Forever tego, co już widzieliśmy u innych.

Podobno nadal jest nadzieja, że jakaś inna stacja odkupi prawa do Forever. Sama nie wiem czy trzymać za to kciuki. Na miejscu scenarzystów na razie, na jakiś czas odłożyłabym temat nieśmiertelnych mężczyzn rozwiązujących kryminalne zagadki. To było modne w 2008, teraz na tapecie jest dużo ciekawszych tematów.


Jeśli chcecie się na ten temat pokłócić zapraszam do komentarzy lub na grupę Serialomaniaków, która zainspirowała mnie do tego tematu i w której ostatnio Forever był dość często na tapecie. 

wtorek, 12 maja 2015



Serial Orphan Black zyskuje coraz większą popularność w Polsce. Z okazji bardzo dobrze rozpoczętej trzeciej serii produkcji (i potwierdzenia czwartej!) mam dla Was przepis na muffinki inspirowane jedną z bohaterek - Heleną. Jednocześnie otwieram nowy cykl tekstów bardzo dziamowych o ciastkach inspirowanych popkulturowymi psychopatami (i nie tylko). W końcu od czasu do czasu, między kolejnymi tekstami, muszę coś jeść.

A oto nasza muza:



Co będzie Ci potrzebne?

Po pierwsze para stylowych rękawiczek, bo przy powidłach wiśniowych zawsze robi się krwawy bajzel. Ponadto przyda się kuchnia i psychopatyczne nastawienie, typowe dla wirtuozów muffinek.



Przepis jest łatwo modyfikowalny. Jeśli jesteś na coś uczulony/na, stosujesz się do specyficznej diety lub po prostu nie masz aktualnie w domu konkretnego produktu, możesz spróbować go zastąpić pozycją w nawiasie. Babeczki wychodzą całkiem nieźle po wegańsku. Nie za bardzo polecam zastępowanie migdałów mąką, ale jak już ktoś ma uczulenie na orzechy wszelakie, to przecież nie będzie umierał za babeczki! Choć w sumie, to byłaby pyszna śmierć :)


1 paczka wiórków kokosowych
2/3 packi mielonych migdałów (mąka)
2/3 szklanki tłustszego mleka (mleko sojowe)
powidła wiśniowe (brak powideł, jagody)
1 kieliszek amaretto (zapach migdałowy)
1 tabliczka białej czekolady
1 mała śmietana 18%
imbir w proszku
2-3 jajka (banany)
1 łyżka masła (olej,oliwa)
płatki różane (różana herbata)
cukier migdałowy (brak cukru, zwykły cukier, słodzik)

opcjonalnie:
1 limonka (cytryna)
 bita śmietana + żelatyna 

Z tego zestawu produktów powinno wyjść wam 12 babeczek, ale wiadomo, wiele zależy od formy, w jaką się je wkłada i tego jak lubicie rozdzielać ciasto. Ja mam wyjątkowo dużą formę, więc zwykle wychodzi mi z przepisu  6-8 prawdziwych beczkowych olbrzymów. 



Krok pierwszy - suche produkty

Wiórki kokosowe, migdały, cukier oraz imbir w proszku należy wymieszać ze sobą. Jestem fanką imbiru (który daje przyjemną ostrość i sprawia, że babeczki nie są mdłe), więc dodaję czasem nawet 2 łyżeczki, ale jeśli nie przepadasz za ostrymi produktami, to wystarczy szczypta. Nie radzę dorzycać chili zamiast imbiru. Psuje smak, jest trochę zbyt intensywne i o ile fajnie podkreśla ciemną czekoladę, to już do białej jakoś nie pasuje. 

A no właśnie - czekolada! Nie będę tu podawać marek, wybierz taką jaką lubisz. Nie musi być to droga czekolada. Ja często używam tych najtańszych. Czasem wybieram białą z kawałkami jagód, gdy udaje mi się  dostać.

Czekoladę można pokroić lub zetrzeć na tarce (nie trzeba jej roztapiać, to zbędny wysiłek). Ja osobiście wolę większe kawałki, ale to kwestia gustu. Jeśli jesteś na diecie ograniczającej węglowodany możesz czekolady nie dawać w ogóle. Babeczki są wtedy niestety znacznie bardziej suche i trzeba podrasować je większą ilością oliwy.

Krok drugi - jajka i cała reszta

Do suchej mieszanki daję zwykle 2-3 jajka, w zależności od ich wielkości. Jeśli zastępuje jajka bananem to pół banana traktuję jak jedno jajko. 

Poza jajkami w misce lądują: masło, śmietana 18% i mleko. Weganom polecam zastąpienie zwykłego mleka sojowym. Śmietanę teoretycznie można pominąć całkowicie, ale wtedy należy pomyśleć o jakimś dodatkowym tłuszczu lub dać więcej mleka, bo ciasto będzie zbyt gęste. 

Na koniec, już po pierwszym wymieszaniu mikserem lub łyżką (to na serio nie ma znaczenia), zawsze dodaję kieliszek amaretto lub zapach migdałowy. Jako, że lubię być oryginalna dosypuję też garść suszonych płatków dzikiej róży (przepięknie pachną <3 i jakoś tak zupełnie nielogicznie kojarzą mi się z Heleną). Rozcieram je w rękach przed wsypaniem do miski.

Po sezonie na róże sama suszę płatki. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdy człowiek to robi. Identyczny efekt smakowy daje herbata Dilmach - francuska wanilia i róża (wystarczy rozciąć torebkę i dosypać). Można też dodać jakiejkolwiek różanej herbaty i styknie. Kiedyś robiłam "helenki" w domu koleżanki i użyłam lady grey - efekt smakowy był intensywniejszy, dlatego z nią radzę ostrożniej.


Krok dwa i pół  - nadzienie

Do Helenek koniecznie wiśniowe. Nie masz dżemu wiśniowego... to może masz jagody? Też się nieźle sprawdzają i nie ma problemu z nadziewaniem. 

Jeśli dżem/powidła wiśniowe są bardzo słodkie możesz rozcieńczyć je sokiem z limonki lub cytryny. Osobiście wybieram limony, bo wystarczy kilka kropel i dżem nie jest za rzadki. 


Krok trzeci - do formy!

Ciasto powinno być dość gęste i lepkie, nie spływające z łyżeczki. Nie radzę przesadzać z wilgotnością, bo do środka dajemy jeszcze wiśniowy dżemor, który jest przecież mokry. Dżem można wpakować do babeczek jeszcze przed upieczeniem (jedna warstwa ciasta, jedna dżemu, jedna ciasta) lub po (od dołu, za pomocą urządzenia do zdobienia tortów, wygląda to trochę jak napełnianie pączków).

Babeczki pieczemy do 30 minut, w zależności od tego jak są duże. Ja czasem piekę nawet dłużej, bo moje foremki są gigantyczne (przykręcam temperaturę pod koniec by się nie spaliły). Jeśli robicie malutkie muffinki to wystarczy wam zapewne 20 minut. Polecam dźgać patyczkiem i sprawdzać, czy nie są mokre (to się udaje jeśli nie pieczemy ich od razu z nadzieniem).



Temperatura w jakiej należy piec to 200 stopni.

Krok czwarty - stygnięcie i zdobienie

Maleństwa wyjęte z formy bardzo kuszą. Trzeba jednak chwilę odczekać zanim się je napełni ( o ile nie zrobiłeś/aś tego wcześniej) lub ozdobi (inaczej wszystko wam spłynie!). Są dość słodkie, więc polecam zdobienie zwykłą bitą śmietaną (nie taką słodką słodką z paczki lub sprayu, tylko ubitą samodzielnie), albo galaretką z użytych do nadzienia powideł. Łatwo ją zrobić, dodając do dżemu odrobinę żelatyny. 

Można też babeczki pozostawić w ich naturalnym wyglądzie i tak są bardzo kuszące, a do tego lekko nieuczesane, zupełnie jak Helena :)  

Dajcie znać czy wyszły i czy zdecydowaliście się na jakieś modyfikacje! Mam nadzieję, że ciastkowy pomysł na teksty przypadnie Wam do gustu, bo nawet największym psychopatom przydaje się czasem odrobina słodyczy!


Krok piąty - opychanie się bez opamiętania

SMACZNEGO!


poniedziałek, 11 maja 2015


W serialach i filmach terminy "psychopata" i "socjopata" pojawiają się coraz częściej. Nic dziwnego, wszak wzbudzają zainteresowanie widzów i drżenie ich spragnionych "patologii" serduszek. Ale czy my, przeciętni oglądacze, naprawdę wiemy kim socjopaci i psychopaci są? Czy polegamy jedynie na okrojonych definicjach Hollywoodu? Bo tak naprawdę - czy  powinno się używać obu terminów zamiennie? Czy raczej rozgraniczać socjopatów i psychopatów grubą linią? A może to zjawiska ściśle współgrające ze sobą i nie ma psychopatii bez socjopatii i na odwrót? 

Postaram się choć trochę przybliżyć Wam całe zagadnienie. Od razu mówię, moja wiedza nie jest profesjonalna, bo psychiatrą, ani psychologiem nie jestem. Wiem tyle, co sama przeczytałam w różnorodnych publikacjach, artykułach naukowych i to, co mądrzejsi ode mnie koledzy mi wyjaśnili. 

Jeśli mój artykuł okaże się dla Was niewystarczający to polecam zajrzeć na blog JJ Travel i prześledzić jej fascynujące podróże po ludzkim umyśle oraz analizy serialowych postaci.


Czym jest socjopatia i psychopatia?


Są to popularne terminy na to, co psychologowie nazywają osobowością dysocjacyjną (osobowością antyspołeczną). Zaburzenie to podobno występuje u około 2-3% każdego społeczeństwa (częściej u facetów) i charakteryzuje się trzeba głównymi deficytami psychicznymi: lęku, uczenia się i relacji interpersonalnych.

Co to dokładnie oznacza? Jak rozpoznaje się osoby z zaburzeniami tego typu? Kryteria diagnostyczne DSM-5 definiują antyspołeczna osobowość jeśli osoba spełnia trzy (lub więcej) kryteriów z tej listy:

  • Regularnie łamie lub nagina prawo 
  • Nagminnie kłamie i oszukuje innych
  • Jest impulsywna i nie planuje z wyprzedzeniem
  • Może mieć skłonności do agresji i wplątywania się w bójki
  •  Ma niewielki wzgląd na bezpieczeństwo innych
  • Jest nieodpowiedzialna, nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań
  • Nie odczuwa współczucia, ani poczucia winy


a symptomy występują przed piętnastym rokiem życia, co pozwala jeszcze w dzieciństwie określić, czy z danego osobnika wyrośnie nam psychopata lub socjopata.


Czy psychopatia i socjopatia się różnią?


Ano podobno tak. O ile źródeł psychopatii wielu naukowców dopatruje się w predyspozycjach genetycznych (psychopatą się rodzisz, nie stajesz), to już przyczyny socjopatii są prawdopodobnie zewnętrzne, to znaczy determinowane przez środowisko w jakim człowiek się rozwija (podziękujmy rodzicom i wychowawcom socjopatów, za socjopatów). 

Psychopatia wiązać się będzie z różnicami w działaniu mózgu. Badania pokazują, że psychopaci mają słabo rozwinięte ośrodki odpowiadające za bycie odpowiedzialnym, regulację emocjonalną, czy samokontrolę. Natomiast na zachowania socjopaty wpływać będzie przede wszystkim środowisko wczesnego rozwoju. Wszelkiego rodzaju traumy z dzieciństwa, a także znęcanie fizyczne i psychiczne. 

Ogólnie psychopaci są ludźmi, dla których hardkorowo trudne jest przywiązywanie się do innych i tworzenie głębszych relacji. Zamiast tego ich związki są sztuczne i płytkie. Dużą rolę odgrywa w nich manipulacja. Psychopata nie czuje też wyrzutów sumienia, nie ważne jak bardzo jego zachowanie jest krzywdzące dla osób z otoczenia, ale o dziwo, może być postrzegany jako osoba czarująca i godna zaufania. Wielu psychopatów zakłada nawet rodziny, a z boku ich związki wydają się udane. 



Socjopaci tymczasem są bardzo niestabilni i impulsywni w zachowaniu. Oczywiście równie trudno wypracować im przywiązanie do innych ludzi, choć mogą czuć wspólnotę z grupami o podobnym nastawieniu. W przeciwieństwie do psychopatów nie trzymają się długo jednej pracy i nie popisują się życiem rodzinnym. Nie wydają się też czarujący, a raczej odpychający. Zbrodnie popełniają pod wpływem impulsu, niczego nie planują i nie oszacowują ryzyka. Podobno dość łatwo jest ich wzburzyć i rozzłościć, na co zwykle reagują agresywnością, a nawet fizyczną przemocą. Postacie popkulturowe, którym przypisuje się socjopatie to między innymi Joker z Mrocznego Rycerza i Aleks z Mechanicznej Pomarańczy. 

Za to kiedy psychopata wchodzi na ścieżkę zbrodni, stara się eliminować ryzyko przyłapania go na tym. Stąd te wszystkie zimne kalkulacje i dokładne plany, jakie obserwujemy w serialach i filmach (np. Dexterze i American Psycho). Psychopata będzie też wręcz obsesyjnie trzymał się swoich planów, by nie zostać złapanym (spójrzcie chociaż na Antona w "To nie jest kraj, dla starych ludzi").



 Kto stanowi większe zagrożenie?


Oczywiście oba zaburzenia prowadzą do zagrożeń w społeczeństwie. Wielu naukowców uważa jednak psychopatów za znacznie bardziej niebezpiecznych, ponieważ w ich przypadku ograniczone są wszelkie odczucia związane z winą i uświadamianiem sobie krzywdy drugiej osoby. Psychopatami jest i było wielu seryjnych morderców, którzy na chłodno kalkulowali swoje zbrodnie. 

Psychopatom też dużo łatwiej ukryć się w społeczeństwie. Potrafią całkiem nieźle się maskować i świetnie manipulować ludźmi. Oczywiście socjopaci też mogą żyć w społeczeństwie, szybko jednak ujawnia się ich gwałtowność i porywczość. Nie umieją kreować swoich żyć, na wyglądające aż tak normalnie, jak psychopaci. 

Tytułem końca - kiedy urażony przez Ciebie psychopata będzie obmyślał jak Cię zabić, by nie wzbudzić podejrzeń, natomiast socjopata, któremu nadepniesz na odcisk, wpadnie w gniew i okaże to raz dwa. Przynajmniej będziesz wiedział na czym stoisz. Sam zdecyduj kogo wolisz :)


niedziela, 10 maja 2015



Na filmie byłam w zeszły czwartek i zdążyłam go już całkiem nieźle przetrawić. Wyklarowały mi się bardziej spójne opinie o wielu wątkach, oswoiłam się z nowym stanem rzeczy i utwierdziłam w poglądach. Ogólnie - najnowsza produkcja Marvela to nie jest zły film! To barwne, emocjonalne widowisko na najwyższym poziomie wizualnym, ale niestety mimo całej sympatii i masy zabawy jaką Age of Ultron mi sprezentował, nie byłabym sobą, gdybym choć trochę nie popolemizowała z filmem i jego scenariuszem.

Jeśli chodzi o opinie innych - widziałam już recenzję filmową Lofney (z Czytam i Oglądam), z którą byłam na tym filmie i zdążyłam już przedyskutować różne rzeczy. Z ciekawości zerknęłam też do recenzji Zwierza, która jakoś tak... zrobiła mi przykro. Zapoznałam się też z opinią Jakuba Ćwieka* (przyznaję mu dużo racji choć mam nieco inne spojrzenie na niektóre elementy) i pierwszymi wrażeniami Ichaboda, oraz z parodystyczną recką Dema3000.

Podoba mi się też, że na facebooku wylała się cała fala różnorodnych opinii o filmie. Wydaje się, że wszyscy, nawet typowy pan Mietek z internetów, mają w tej dyskusji jakieś swoje racje i wiecie co? To dobrze! Potrzebna jest nam polemika (oczywiście pozbawiona hejtu i wytykania się nawzajem palcami). Wiadomo, ilu ludzi, tyle opinii, ale hej - świetnie, że macie swoje zdanie, a dla polskiego społeczeństwa pójście do kina przestaje być bezrefleksyjnym spędzaniem czasu.

No to co? Zaczynamy?!


Czy Ultron jest nudny, niestraszny i nieśmieszny?

Szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś więcej po Ultronie. Miałam nadzieję, że po masie totalnie niezapamiętywalnych czarnych charakterów (takich jak Malekith z Thora II, Ronan z Guardians of the Galaxy, czy wszelacy przeciwnicy Iron Mana)  Marvel w końcu da mi "tego złego" na najwyższym poziomie. Błędnie założyłam, że będzie nim Ultron.

Sam w sobie jest on jednak dość nudny, jego geneza chaotyczna, a zachowanie nie specjalnie strasznie. Motywacje też nie do końca są jasne, poza tym, że chce on uwolnić świat od ludzi, bo... "EWOLUCJA!". Do tego rzeczywiście zbyt często używany jest jako element mający widza rozbawić. Spotkałam się z opiniami, że to taki Loki 2.0, ale szczerze? Nie mogę się z tym zgodzić.

Wymuszony sarkazm i specyficzne wypowiadanie się głównego antagonisty, które miejscami wywoływało u mnie irytacje lub zażenowanie, to nie tylko comic reliefy. Mi wysławianie się Ultorna  bardzo przypominało to, jak zachowywał się w Iron Manach i poprzedniej części Avengersów Tonny Stark.

Scenarzyści bardzo konsekwentnie poszli w stronę upodobnienia Ultrona do jego twórcy. Któraś z postaci w filmie rzuciła nawet takie skojarzenie. Dla mnie nie było ono niezbędne, ale w sumie dobrze, że się pojawiło.





Sam Ultron oglądany przez pryzmat Starka o dziwo staje się dużo ciekawszym antagonistą. Można na niego spojrzeć jak na odbicie lustrzane wszystkich negatywnych cech Tonny'ego, z narcyzmem i uwielbieniem dla swej kreacji na czele.

Jedyne czego żałuję, to to, że Sam Tonny nie został bardziej wykreowany na antagonistę. Już tłumaczę - widzicie, zgodzę się z Jakubem Ćwiekiem, że Ultron (wbrew pierwszym skojarzeniom) nie jest w tym filmie największym sukinsynem i to nie on najbardziej zagraża ludzkości.  Zagraża jej Stark, który tak usilnie chce ulepszyć świat i sprawić go bezpieczniejszym oraz mniej wymagającym opieki, że rozpoczyna cały projekt sztucznej inteligencji i doprowadza do powstania Ultrona. 

Hej - przecież wszyscy wiemy, że pierwszym co się nasuwa, po znalezieniu obcej, przerastającej znaną nam technologii jest zaprzężenie jej do naszych celów! Nie? A no nie... Cholera, trzeba być naprawdę samouwielbieńczym dupkiem, by wpaść na taki pomysł i praktycznie z nikim go nie skonsultować. 


To w jaki sposób Tonny opowiada o swoim pomyśle zaskakująco blisko plasuje się obok tego, jak swój pomysł na ewolucję przedstawia Ultron. Mamy tu nawet podobny system manipulacji pt.: "pokażę najbardziej podatnej na argumentację osobie/osobom jak piękna może być moja wizja i zacznę swoją robotę".

Tak jak Ultron z gracją manipuluje rodzeństwem Maximoff, tak Stark miesza w głowie Bannerowi, który łapie się na tą całą gadkę szmatkę, bo w przeciwieństwie do reszty Avengersów nie uważa swojej roboty w tym teamie za chlubną i jej nie cierpi. W końcu - jako jedyny zmienia się w zieloną, pozbawioną hamulców bestię, która szybko wymyka się z pod kontroli i najchętniej z miejsca zrezygnowałby z tego całego ratowania świata, bo zagraża i jemu i przyjaciołom. Nic dziwnego, że ziarno pomysłu sypnięte na tak podatny grunt szybko kiełkuje współpracą, a Bruce zgadza się nawet, by nie mówić ani słowa innym Avengersom.

To co mnie boli, to fakt, że ostatecznie Tonny Stark dwa razy popełnia ten sam błąd, ryzykując wszystko i narażając wszystkich (mimo prześladujących go wizji), a i tak wychodzi na to, że ma rację - ludziom potrzebny jest sztuczny twór, który będzie ich chronił. Znacznie ciekawiej by było, gdyby Tonny spartolił, lub gdybyśmy dostali pogłębioną dyskusję na ten temat, zamiast chwilowej nawalanki rozwiązanej przez decydujący głos (a właściwie piorun) Thora. Boli mnie, że ograniczono też do minimum zdanie Kapitana Ameryki w tym temacie.


Serio, wolałabym by scenarzyści pociągnęli jakoś sensowniej ten wątek, zamiast pokazywać nam długa sekwencję z Hulkbusterem.

Czy "Romans" Natashy i Bruce'a to ciekawy pomysł?

Sadziłam że, jeśli już komukolwiek przyszłoby do głowy mieszać w życiu uczuciowym Wdowy, to prędzej podłożyłby jej Hawkeye'a, albo Kapitana Amerykę. A tu niespodzianka. Dla mnie całkiem miła, bo fajnie się oglądało twardą, zimną kobietę zafascynowaną człowiekiem, który "wolałby nie walczyć, bo się boi, że wygra". I nie tyle jestem zwolenniczką tego paringu, co po prostu podobała mi się idea zrobienia czegoś niekonwencjonalnego i połączenia dwóch postaci, które łączy nie chemia, czy wspólna przeszłość, ale poczucie skrzywdzenia, wyalienowania i bycia potworem.

Po dłuższym namyśle jestem też całkiem zadowolona z tego, jak ten wątek zakończono. Marną to przecież miało przyszłość i nie wiem czy chciałabym dalej oglądać ten "romans" na dużym ekranie (przynajmniej nie jako takie typowe "podchody" z rozmowami typu "nie jestem dla ciebie odpowiedni" + "ja też jestem skrzywdzona").



  Czy Quicksilver i Scarlet Witch są bezbarwni?

Wiele osób zarzuca rodzeństwu Maximoff bycie nudnymi, bezbarwnymi i niedopracowanymi postaciami. W niektórych momentach filmu trudno się z tym nie zgodzić, jednak patrząc przez pryzmat całości nie jest wcale tak najgorzej. Przynajmniej próbowano jakoś zróżnicować bliźniaki charakterami, mieli oni też kilka dobrych kwestii, a ich motywacje zostały dość sensownie wyjaśnione.

W prawdzie Quicksilverowi film nie dał się za bardzo rozwinąć, ograniczając go do bycia rozbawionym, bucowatym biegaczem ze sztucznym akcentem i eliminując go na dobre z fabuły przyszłych ekranizacji, ale ze Scarlet Witch scenarzyści poradzili sobie już znacznie lepiej, pokazując jej rozterki i wahania. Niestety nadal nie do końca wiem, jaka jest z charakteru. Silna i bezwzględna, czy może przerażona i potrzebująca chwili namysłu. Trochę mnie dziwi, że osoba, która staje na polu walki w scenach początkowych (i się do niej rwie mimo słyszalnych wybuchów i słabych prognoz na wygraną) oraz wydaje się zdecydowana i skupiona, pomagając Ultronowi, pod koniec filmu totalnie się rozprasza, chowa w zgliszczach i wymaga gadki motywacyjnej. Chyba tu scenariusz za bardzo poszedł w przesadę, szczególnie, że dziewczyna zdaje sobie przecież sprawę ze swojej potęgi.


Czy film jest rzeczywiście aż tak poszatkowany i pełen dziur fabularnych, jak wszyscy mówią ?

Ano, niestety jest. Widać, że sporo rzeczy wyleciało przy montażu, a niektóre wątki zaczęto i niespecjalnie rozwinięto. Źle dawkowane napięcie także dawało się we znaki podczas seansu. Chwile wyhamowania fabuły powinny były być jednak odrobinę czesterze (i krótsze - fragment na farmie za bardzo się dłużył i za mocno kontrastował z resztą), bo w szybkości niektórych wątków łatwo szło się pogubić. W kilku momentach zwyczajnie brakowało oddechu, chwili na przetrawienie i zrozumienie, co się właściwie dzieje. 

Że tak zacytuję Zwierza: "Avengersi  kręceni są na zasadzie- szybko zanim dojdzie do nas że nie ma to sensu (...)". Niestety miejscami to dokładnie tak wyglądało.



Nie chcę mi się dyskutować o dziurach w fabule, bo pewnie i tak sami je zauważyliście. Powiem tylko od siebie, iż uważam, że poza licznymi pominięciami dostaliśmy też trochę materiału totalnie zbędnego, który do niczego nas nie doprowadził.

O czym mówię - o walce Iron Mana i Hulkbustera, albo o tych zbędnych fragmentach z halucynacjami, które w sumie jedynie w przypadku Thora do czegokolwiek doprowadziły. Wyznanie Natashy skierowane do Bruce'a brzmiałoby równie dramatycznie bez scenek ze strzelaniem i baletem z jej głowy. Obrazy pokazane Kapitanowi były właściwie bez znaczenia (były jedynie mrugnięciem okiem do fanów Agentki Carter). A i Thor aż dwa razy nie musiał patrzeć na swoich martwych przyjaciół z Asgardu. 

Dlaczego nie potraktowano ich wszystkich tak jak Hulka, którego procesów myślowych nam nie wywnętrzono? Czy o wiele ciekawiej nie byłoby pokazać przerażonych Avengersów miotających się po podłodze i nie radzących sobie z tym, co siedzi w ich głowach? (Spójrzcie jak dobrze wygląda to w przypadku Natashy!) Szczególnie, że to co zobaczył Thor zaprowadziło nas do bardzo okrojonego wątku z widzeniem przyszłości, rękawicą i Thanosem.


Czy Vision na pewno jest dobrze napisany?

Jeśli już mówimy o rękawicy i Infinity Stones to chciałabym skierować uwagę na Vision. Z tego, co widzę nie jest on nigdzie szczególnie krytykowany, a i ja sądzę, że został napisany spójnie i wyszedł na całkiem przyjemną postać. Mój jedyny problem to żółty kamień w jego głowie. No bo serio? Czy oni naprawdę to zrobili? Naprawdę wsadzili mu w czoło jeden z Infinity Stones? 

Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale z tego co wiem, oryginalny Vision miał w czole jakiś inny rodzaj kamienia (był to chyba kleinot słoneczny, który absorbował moc?). No i co to właściwie oznacza dla jego postaci w kontekście tego, (UWAGA SPOILER) że Thanos jednak zdobędzie wszystkie kamienie? Wygrzebie go z jego czoła, czy jak? Zupełnie nie wyobrażam sobie jak scenarzyści Marvela to rozwiążą i wydaje mi się, że umieszczenie Infinity Stone w głowie Vision miało na celu jedynie uproszczenie skomplikowanej fabuły, a nie danie nam jakiejś nowej jakości czy dramatyczniejszego wątku nieco później.


Czy odświeżenie składu Avengers to był dobry pomysł?

I tu będzie nietypowa opinia, lekko niezgadzająca się z tym, co do tej pory mówiłam tu i tam. Po namyśle uważam, że odejście Starka i Thora "na emeryturę" to dobry pomysł. W kontekście ostatniego Iron Mana i całego Age of Ultron widać jak bardzo Tonny męczy się już z samym sobą i ratowaniem świata oraz jak silne są jego traumy, które objawiają się w złych decyzjach. I mimo maski jaką zakłada, by udawać, że wszystko jest w porządku, nie widzę dla niego dalszego pozytywnego rozwoju w składzie Avengers. Thor natomiast był w całym filmie tak bardzo "nieobecny", okrojony i bezbarwny (poza żartami z młota, które były cholernie zabawne), że nawet mi go nie szkoda.

Nie sądzę tylko, że zniknięcie Hawkeye'a jest dobre (kurcze, facet - nie wali się przemów typu:  "to, że pakuję się w walkę z samym łukiem nie ma sensu, a jednak walczę, bo w to wierzę", a potem odchodzi bez większego wyjaśnienia!). W końcu cały film usiłował sprawić, byśmy go polubili, poznali jego punkt widzenia i go docenili. Trochę szkoda, że rozwinięto postać tylko po to, by się jej ostatecznie pozbyć. Wiecie - oddajmy mu honory! W końcu opuszcza służbę.

Może już lepiej było go zabić zamiast Quicksilvera?


Poruszyłabym jeszcze kilka tematów, ale niestety ten post już tak mocno się rozrósł, że obawiam się o Wasz poziom znudzenia.  Jeśli chcecie przedyskutować coś, czego nie poruszyłam - piszcie śmiało. Z wielką chęcią podejmę głębszą dyskusję o filmie i podzielę się wnioskami, co do spraw, na które nie starczyło tutaj miejsca.

Mam nadzieję, że nawet jeśli nie do końca cieszycie się z obrotu fabuły Avengers: Age of Ultron to i tak seans przyniósł wam wiele zabawy.


*Obszerną opinię Ćwieka przeczytałam w jednym z jego facebookowych statusów, który jest właściwie polemiką do recenzji Zwierza i ciekawą recenzją Age of Ultorn.

Popularne Posty

Obsługiwane przez usługę Blogger.